Day
237th
[27
Oct 2009] ::MIEJSCE
NA REKLAMĘ ::
(…)
Bulgoce
we mnie.
Człowiek,
który normalnie zostaje w domu, bo go strzyka w kręgosłupie, bo ma
katar, bo się w palec skaleczył, nie widzi nic niestosownego w
przychodzeniu do pracy ze świńską grypą.
Z
rozmaitych rzeczy, których nie mam życzenia zakontraktować w tym
terminie, na czubku listy jest właśnie grypa.
Obojętnie
jaka.
Od
trzody chlewnej, od szczerbaków, od drobiu, bądź od karaluchów.
Jedna
z dam w pracy uznała, że poddaję się zbiorowej histerii.
Gdybym
była wredna (czytaj:
gdybym miała refleks inny niż schodkowy),
przypomniałabym jej własną reakcję na pęczek martwych listerii
podstawionych pod jej ciężarny brzuch.
(…)
O
leniwa i gnuśna wyobraźnio, która idąc ze mną do teutońskiego
dentysty wyprodukowałaś stereotypowy obraz dwumetrowego aryjczyka o
włosach blond jak łan dedeerowskiej pszenicy i oczach jak błękit
pruski.
Nie
przypuszczałaś, że otworzy nam Chińczyk, prawda?
Guten
Tag, Frau Kaczko… która
stoisz tam w drzwiach z otwartym dziobem.
Tym,
którzy jeszcze pamiętaja z prehistorycznej fabuły Zespołową
Chinkę, powiem w te słowa – wróciły najbardziej wyrafinowane
wspomnienia.
Doktor
Chińczyk mówił po angielsku tak jak ja po teutońsku (porozumienie
osiągnęliśmy dopiero przy górnych szóstkach), nieprzerwanie
emitował uśmiech, popierał Unię Europejską, drwił z tubylców i
nieustannie mnie przepraszał.
Nawet
za te zwały nazębnego kamienia, które wyprodukowałam sobie na
własną rękę.
Jeśli
teraz znajdę stomatologa Inuitę, nie będzie już chyba takiej
ludzkiej rasy, która nie dłubałaby mi w zębach.
(Moje
wypełnienia to historia prawie tak wymowna jak stemple w
paszporcie.)
Gdyby
facebook wypuścił Dentistville, zdobyłabym niebieską wstążeczkę.
©kaczka