~ On Her Majesty's Secret Service ~

30 listopada, 2008

522

Filed under: Uncategorized — kaczka @ 10:02 pm

 

Day 522nd


 

[30 Nov 2008] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ::

 

(…)

Dzień w letargu.

Letrag wywołany zarazą.

Zaraza wyżarła mi nos od środka.

Zamiast eksplozji kataru, implozja?

Nos ani zadrzeć, ani nawet zmarszczyć?

Wąchanie boli.

Wegetacja w piernatach.

Leżę. Jeszcze wczoraj mówiłam, że ależ… przecież… ja nigdy nie choruję, okaz zdrowia, klub Morsa, dziś tadam, nos w strzępach, bezmyślnie patrzę w telewizor, percepcja zero, nie ożywiłaby mnie bezpośrednia transmisja z zakończenia świata.

Na pociechę paczka niedźwiedzi Bamse.

Gardłu zaraza oszczędzona.

Niedźwiedzie Bamse.

Tradycyjna norweska, mlecznoczekoladowa mieszanka wedlowska.

Tak dla mnie oczywista, jak dla Norweskiego puszka salmiaku.

(Czerwona torba, Norweski! Czerwona! Tylko w czerwonej są i skumbamser, i galaretki, i minipastylki i toffi i chrupki!)

Idealna. Żadnych zapychaczy z perfumowanej owocowej masy jak w puszkach Quality Street lub Roses.

Każdy jeden element przyjemnie jadalny.

Odpada problem z cukierkami pierwszego i drugiego sortu i z rozczarowaniem, gdy zostają wyłącznie te ostatnie.

(Komu zostało pół paczki Wiedeńskich, ten wie.)

Leżę, ciamkam, w telewizorze przesuwają się obrazy, których złożoną fabułę i tak przesypiam.

Han Solo, Simpsonowie, Hercules Poirot, Tobey Maguire, głód w Afryce, misie Panda, rycerze Króla Artura, prognoza pogody, faza REM.

Niestrawna papka.

Ożywam po zmroku.

A zmrok tu na szczęście zapada dość wcześnie.

 

(…)

Z immunologią własnej duszy również nie najlepiej.

Nie na moje siły udawać, że nie słyszę nieustannej przypowieści o tym, kto odziedziczy tron i królestwo.

Bez finezji i bez alegorii.

Casus Angeliny nie przejdzie, nie będzie w tym domu Etiopki, Chinki, Sahary, Gobi, ani Patagonii. Przynajmniej dla potrzeb tronu i korony. Nie będzie.

Dziedzic liczy się jedynie wyprodukowany z gamet ze stemplem i rodowodem.

Też mi motywacja.

Fakt, że nie protestuję, wcale nie zamyka tu sprawy.

Wręcz przeciwnie.

Cudze oczekiwania skutecznie wypełniają powietrze, którym oddycham i robi się nieprzyjemnie, wstrętnie duszno.

Tak musi czuć się ryba wyjęta z wody.

Choć, jak wiadomo, woda to nie ten żywioł, z którym umawiam się na plotki.

 

(…)

Zjadłam wszystkie. – mówię i utylizuję puste opakowanie niedźwiedzi.

Całą paczkę??? – dziwi się NorweskiPrzecież miały służyć jako adwentowy kalendarz!

Nie widzę problemu.

Boże Narodzenie może nastąpić jutro.

©kaczka

29 listopada, 2008

521

Filed under: Uncategorized — kaczka @ 10:48 pm

 

Day 521st


 

[29 Nov 2008] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ::

 

(…)

Wiara pokładana w moje możliwości jest raczej kłopotliwa.

No, bo że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wygeneruję psychologiczną opinie o każdej jednej postaci w zespole, z którym nawet nie zaczęłam pracować, to jedno.

Drobiazg. Od czego przeczucia, premonicje, intuicje, szklane kule i fusy w herbacie z mlekiem.

Ale, że pstryknięciem palców zmienię prawa natury?

Nie ma takiej siły, aby udało mi się to zmierzyć. – mówię i rozkładam ręce. – ani linijką, ani kątomierzem, a już na pewno nie spektrofotometrem.

A zatem w tym tygodniu? – zza parawanu swego zmultiplikowanego, familijnego szczęścia Szef Mój Bezpośredni ustala terminy. Terminy niemożliwych pomiarów?

Ani w tym, ani w następnym, ani nigdy. To wbrew fizyce! Tylko Bóg zna hasło dostępu! – upieram się, lecz dla głosu rozsądku ten szczęścia parawan jest dźwiękoszczelny.

– … a tu wpisz wartości z czubka tego wąsa. – Szef Mój Bezpośredni rysuje szczodrą, grubą kreskę na komplecie moich wykresów. A do kreski gratis dokłada rys historyczny koncepcji odchylenia standardowego.

Gruba kreska bardzo rani moje wątłe matematyczne o sobie mniemanie.

I nie wiem, co bardziej irytuje, wiara w to, że oddechem mogę przesuwać elektrony na ostatnich powłokach, czy to, że miałabym nie rozumieć, jak działają wąsy w wykresie, który narysowałam sama?

 

(…)

Norweski ma galopujący katar, śluzówki w moim nosie wyschły na smutne wióry.

Kompletny balans i totalna równowaga w przyrodzie.

 

(…)

Niefortunny dla drobiu sezon (patrz foto).

 

©kaczka

28 listopada, 2008

518-520 [Szkocja]

Filed under: Travel — kaczka @ 10:51 pm


Day 518th -520th


 

[26-28 Nov 2008] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ::

 

(…)

O pokrętna nomenklaturo kropek na globusie, która sprawiasz, że mam ochotę zdzielić bumerangiem, każdą kolejną osobę, która pyta ‘W Australii???!!! Naprawdę???

Nie, NIE w Australii.

W ciągu czterdziestu ośmiu godzin obróciłam do Szkocji i z powrotem.

Zbieżność  nazw obu metropolii, oceniając choćby po braku Oceanu Indyjskiego, absolutnie przypadkowa.

Wydawało mi się, że Szkocja powinna być w kratkę, w waleczne serca, we wrzosy, w kobzy, w dębowe baryłki whisky, w Annie Lennox i w maślane ciasteczka.

Szkocja, która wyszła mi na spotkanie, wyglądała jak Terminal 1 lotniska Heathrow i postawiwszy na niej pierwszy krok, przyszło mi na myśl, że samolot zrobił w powietrzu kółko i wrócił.

Wstępne rozczarowanie bardzo szybko zrekompensowali autochtoni.

bEEEEEEEziiiii daey? – zagadnął życzliwie kierowca taksówki i zajęło mi kilka mil, aby przekaz przetworzyć i odpowiedzieć, że owszem, mój kalendarz na dziś wypełniony jest po brzegi.


Jak nie trudno przewidzieć, konwersacja w takich warunkach toczyła  nam się wyjątkowo niespiesznie.

Sześćdziesiąt mil.

Dwa pytania.

Dwie na chybił-trafił odpowiedzi.

Z czterdziestu ośmiu godzin, kilka spędziłam w kostiumie kosmonauty, kilka w miejscu zwanym nigdzie.

Jeśli wyobrazisz sobie absolutne nigdzie, to twoje absolutne nigdzie otwiera się jak matrioszka i są w nim minimum dwa inne nigdzia. – telefonicznie pospieszył donieść Norweski, gdy rozpakowałam walizkę i poprosiłam go o podanie moich współrzędnych.

Zwiedzanie okolicy wykreśliłam zatem z kalendarza.

Hotel w pluszu, świecach i tartanach był pusty i mroczny.

Kelner miał rojalistyczne aspiracje i gdy znudzon nie stał w kącie, upierał się nosić przede mną kieliszek.

Na tacy.

(Nie na moje to nerwy.)

Kostium kosmonauty twarzowy, bakterie pełna współpraca, sporo autosatysfakcji.

Ego uniesione jak ten suflet z malin na deser.

Na pożegnanie prezent od życzliwych, dobrych ludzi – szkocki śnieg w formie drukowanej.

Z okna taksówki na lotnisko – góry w czapkach śniegu.

Śnieg.

Śniegowa fiksacja.

Start, lądowanie.

U wejścia do domu potykam się o ogromny karton porzucony przez posłańca.

Bożonarodzeniowy podarek.

Ode mnie dla mnie.

Wyjątkowo trafiony.

 

©kaczka

 

25 listopada, 2008

514-517

Filed under: Uncategorized — kaczka @ 11:36 pm

Day 514th -517th


 

[22-25 Nov 2008] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ::

 

(…)

Zdaje się, że to u nas. – powiedział Norweski, komentując na żywo losy młodego Skywalkera (Imperium kontratakuje).

Na ekranie telewizora młody Skywalker właśnie lądował wśród oślizgłych bagien planety Dagobah.

Z towarzyszących okoliczności przyrody w sobotę brakowało nam tu wyłącznie Yody i mrozu.

Od wczoraj mamy i mróz.

Norweski tradycyjnie przyleciał i odleciał.

Między przylotem i odlotem, mimochodem i od niechcenia, złożył z dostarczonych podzespołów amerykański placek, co potwierdza, a) że architektura amerykańskiego placka dziedziczy się w obrębie populacji geograficznie ograniczonej oraz b) że brak mi wyobraźni, nie tylko przestrzennej.

W poniedziałek chłostani potępieńczym wiatrem pokonaliśmy trasę z Egg i Ham do Windsoru przez Królewskie Pola pełne konnej arystokracji, gończych psów, rogatej dziczyzny i jelenich bobków.

Z Egg i Ham wiedzie do zamku droga długa, prosta i obsadzona rzadkim szpalerem drzew, a Królewska dziczyzna pasie się tam bez elektrycznych pastuchów, co przydaje opowieściom wyjątkowej dramaturgii, gdy jak okiem sięgnąć, ani śladu murowanej toalety.

I choć gotowa byłam się założyć, że wybrane egzemplarze dziczyzny zaopatrzone są w kamery CCTV lub w wersji ekonomicznej kryją w swoim wnętrzu strażników parku, dokończyliśmy prywatne oblężenie zamku bez eksplozji pęcherzy i bez oficjalnie postawionych zarzutów zakłócania porządku publicznego.

Toalety na Królewskiej Dzielnicy to ogólnie posępna sprawa.

Kto po zmroku zstępował do wyludnionych podziemi pod Królewskim ratuszem, ten wie.

I tak nam wśród naturalistycznych przygód, czas znowu przesypał się przez palce.

 

(…)

… podobno Anna przeprowadza się do Oslo, co pogłębi jej własne, nie nasze, kilometry rozłąki.

Jest ci Oslo, jakimś szczególnym miejscem zesłania i próby, czy to Los pod presją produkcji kilku miliardów oryginalnych życiorysów traci formę i zaczyna się powtarzać?

 

©kaczka

 

 



 

21 listopada, 2008

513

Filed under: Uncategorized — kaczka @ 11:06 pm

Day 513th


 

[21 Nov 2008] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ::

 

(…)

Cóż mi z korony królowej audytów, cóż mi po tym, że pocierają o mnie medaliki, cóż mi ze srebrnego (w kolorze, nie kruszcu!) długopisu, cóż mi ze świątecznych kuponów?

Myśl przy szczęśliwym żółtku numer dziesięć, nachodzi mnie taka, że amerykański placek nie istnieje.

Bogus, hochsztaplerka, futro yeti i latający spodek z Roswell.

Myśl podczas ubijania białek (numer pięć do numeru osiem), że wolałabym raczej rozciągnięta na szezlongu kontemplować swoje bogate życie wewnętrzne niż Norweskiemu tu i teraz bezskutecznie i  po omacku ścigać smak jego osobistych magdalenek nadwyrężając przy tym nadgarstki.

Przy tuzinie przetworzonych jaj i przy uporczywej absencji spektakularnego sukcesu, transmisję moich myśli poprzedza nagłówek: parental advisory explicit content.

Czerpiąc z mądrości teutońskich przepisów na amerykański placek wyprodukowałam w chronologicznym porządku: ciasto na słodką tartę, idealną masę na bezy, kilka ton profesjonalnie ubitej bitej śmietany i winegret do sałaty.

Placka amerykańskiego złożyć z tego nie idzie.

Być może z amerykańskim plackiem jest jak z amerykańską prezydenturą?

Przywilej dostępny urodzonym pod właściwą konstelacją współrzędnych geograficznych?

A może endorfiny szczęśliwych kur skutecznie dezorganizują wewnętrzną strukturę placka?

Swąd jajecznego pożaru z kuchni.

Mam kryzys.

Uzasadniony żal do losu.

I potężny na duszy zakalec.

 

(…)

Wszystko wygrywasz! – wyciągnęła dosyć histeryczny wniosek Studentka.

(Być może w obawie, że dla niej zabraknie?)

Nie wszystko.

Wielkiej Pardubickiej nie wygrałam.

Ani regat Oxford-Cambridge.

 

©kaczka

20 listopada, 2008

512

Filed under: Uncategorized — kaczka @ 9:19 pm

Day 512th


 

[20 Nov 2008] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ::

 

(…)

W to, że wygrasz, nie wątpiłem ani przez moment – powiedział Norweski, gdy już przestał się śmiać – ale spodziewałem się, że będziesz odbierać tę nagrodę w szkolnej auli w tłumie siedmiolatków zaraz po God Save The Queen!

– Zazdrość przez ciebie przemawia, Norweski, bo też chciałbyś wygrać długopis!

Konkurs kaligraficzny córek Pracodawcy.

Mimochodem wygrałam w kategorii Dorośli deklasując ciało pedagogiczne i zaangażowane rodziny siedmiolatków.

Zamieszek nie odnotowano, choć szkolny newsletter tłustym drukiem odnotował moje pochodzenie.

(Do stałego repertuaru ‘nikczemni odbierają nam miejsca pracy’, można teraz dodać ‘… i długopisom nie darują!’.)

Pytanie, czy określenie meticulously presented, które padło w uzasadnieniu werdyktu jest komplementem, obelgą czy diagnozą?

(I właściwie żałuję, że wygrałam w swojej kategorii, albowiem newsletter podaje, że nieletni dostali komplety żelowych pisaków.)

 

(…)

Gdy już posprzątałam szuflady, szafki, inne szafki, kolejne szafki, następne szafki, gdy już w zasięgu rąk nie było nic do sprzątania, zajrzałam do swojej lodówki.

W lodówce – ewolucja przyłapana na gorącym uczynku.

Cudza ewolucja, bo nad swoimi jeszcze panuję.

Rzut oka. Data przydatności. Styczeń. 2008.

(!)

Bakterie o wzdętych z głodu brzuchach.

Krótkie śledztwo, konsylium zwołane nad przyschniętymi do płytek niegdyś żywymi kulturami, analiza grafologiczna podpisów i etykietek.

UUU… Ona tu już nie pracuje, odeszła na emeryturę w ubiegłym roku.

Co najwyraźniej nie przeszkadza jej zakradać się nocą i rozkładać bakterie na moich półkach (!).

 

(…)

Procesja pojawiła się o czternastej szesnaście.

Najpierw szedł Audyt, potem Pracodawca, potem Inni.

Marszrutą prosto na moje laboratoryjne dzienniki.

A wszystko to, akurat wtedy, gdy na podstawie bliskiej ludom słowiańskim koncepcji wiary w akademicki kwadrans, postawiłam tezę o wielce prawdopodobnym odwołaniu audytu.

Na widok procesji Studentka z własnej woli chwyciła dwieście sześćdziesiąt pięć kuwet i w aurze ‘świat czeka na te wyniki’ rozpłynęła się w powietrzu.

Niestety, mimo moich zamkniętych oczu, oni nadal widzieli mnie.

Biały fartuch na tle zielonych zeszytów.

Audyt był siwiuteńkim staruszkiem, który przemawiał głosem śpiewnie łagodnym i na częstotliwości dostępnej wyłącznie nietoperzom.

Na szczęście, ze względu na hierarchię Procesji, moja rola ograniczała się jedynie do aportowania dokumentów.

Raz szybciej, raz wolniej.

Ze względu na te nietoperze, trochę jak w zabawie w Głuchy Telefon.

Ostatecznie klepnięcie w łopatkę, well done, za plecami Audytu kciuki wycelowane w niebo.

Koniec.

Zbiorowy westchnienie ulgi.

Na stołach natychmiast pojawiły się żółte samoprzylepne.

 

(…)

BBC top story.

Guy i Madonna jutro się rozwodzą.

Będzie z tego bezpośrednia transmisja?

 

(…)

Łatwiej Dorotkę było przenieść do Kansas niż wysłać tam słoik z antybiotykiem.

 

(…)

Za czterdzieści osiem godzin ląduje Norweski.

Zbliża się nieunikniony koniec szczęśliwego nabiału.

I rolmopsów.

 

©kaczka

19 listopada, 2008

511

Filed under: Uncategorized — kaczka @ 10:41 pm

Day 511th


 

[19 Nov 2008] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ::

 

(…)

Rozdział drugi.

Ani katedry, ani doków, ani lotniska.

Tracę serce do tej lektury.

 

(…)

Nocą oficjalnym podpisem zaakceptowano projekt kolegi z ławki, dzięki czemu dziś jego nazwisko wpadło do wnętrza maszyny losującej z napisem Audyt.

I wstąpiła we mnie nowa nadzieja!

Cóż z tego, że maszyna losująca jest pełna kul, z których każdą jedną zdobią moje inicjały?

Palec losu właśnie dźgnął ciąg cyfr po przecinku – wynik karkołomnych obliczeń  rachunku prawdopodobieństwa.

Dźgnął na moją korzyść.

Jaka szkoda, że dźgnął te cyfry gdzieś za horyzontem.

 

(…)

Lotnisko w Oslo, jak prawdopodobnie każde lotnisko, dzieli Europę na Europę i Zjednoczone Królestwo.

Dostępu do Zjednoczonego Królestwa strzegą podwójne ściany, dodatkowe kontrole i urzędnicy imigracyjni, których mowa ciała zredukowana jest do unoszenia brwi.

Dotychczas żyłam w przekonaniu, że wstęp i występ z sektora kwarantanny możliwy jest wyłącznie po okazaniu paszportu i karty pokładowej.

A tu Norweski wyłuskał dziś z sektora swoją Matkę.

Nie bez trudu wyłuskał, bo od niego, tak jak i od reszty ludzkości, zażądano i paszportu i stosownej karty pokładowej. Tymczasem Norweska Matka (a wyobraźnia maluje mi tu nadzwyczaj sugestywne obrazy) radośnie machała Norweskiemu przez szybę z kolejki do samolotu nach Londyn.

W tym miejscu należy wyjaśnić, że i Norweska Matka i Norweski – RAZEM – lecieli w bardzo przeciwną stronę, a Norweski roztaczał opiekę nad dokumetami i teoretycznie również nad własną Matką.

Tak, tak.

Cały komplet paszportów oraz kart pokładowych był po tej stronie pancernej szyby, którą Norweski dopiero próbował nielegalnie forsować w celu odzyskania Matki.

A gdy Norweski negocjował z Gordonem Brownem zwrot Matki, Matka odnalazła kolejkową, teutońską mniejszość narodową i swoim Matczynonorweskoleśnym zwyczajem zawarła nowe znajomości.

Tym samym też utraciła zainteresowanie oraz kontakt wzrokowy z Norweskim, który od wymachów pojedynczymi kończynami przeszedł do fazy pajacyków.

Podobno zwrócił uwagę wszystkich.

Wszystkich z wyjątkiem swojej Matki.

Wierz mi, kaczko – głosem znękanym odezwał się w telefonie Norweski, gdy już przybyli na miejsce i nie był to ani Londyn, ani nawet Północna Irlandia, ani żadna wyspa na kanale – ona powiedziała, że idzie tylko rozprostować nogi…

Ale przygoda, kaczko, wyobraź sobie, że …! – entuzjastycznie krzyknęła w tle Norweska Matka i tradycyjnie pobiegła dalej. Brak bezprzewodowego telefonu udaremnił mojej wyobraźni usłyszenie, co takiego miałaby sobie wyobrażać.

 

Wolę wersję, że Frau Norweskoleśna przenika przez ściany, niźli nagle miałabym zacząć kwestionować swoje bezpieczeństwo na kolejnych lotniskach.

 

(…)

Dieta warzywna zawieszona.

Głównie z braku cukinii przy nadmiernej podaży mleczno-czekoladowych ciastek.

 

(…)

Wiesz, kaczko, po zastanowieniu… bo i ani doków, ani lotniska… chyba pomyliłem tytuły…

 

©kaczka

18 listopada, 2008

510

Filed under: Uncategorized — kaczka @ 9:55 pm

Day 510th


 

[18 Nov 2008] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ::

 

(…)

O świcie, zanim jeszcze zdążyłam opiąć się w zatrzaski fartucha, Studentka wyznała, że jestem bohaterką jej sennych koszmarów.

Człowiek nigdy nie jest przygotowany na takie wyznania.

Yyyyyy? – wystękałam elokwentnie, elokwencją proporcjonalną do godziny świtu, jednocześnie próbując rękami trafić w oba rękawy fartucha.

(O świcie mój fartuch ma wiele rękawów. Jakby miarę na niego zdjęli z boga Wisznu. Albo dorodnej ośmiornicy.)

Yyyyyy? – powtórzyłam, gdy serią słabo skoordynowanych ruchów doprowadziłam, nie bez wysiłku, do sytuacji jeden rękaw – jedna ręka.

Okropnie na mnie krzyczysz w tych snach. Dziś poszło o to, że audyt znalazł wszystkie moje notatki na żółtych samoprzylepnych.

Jestem straszniejsza niż audyt?

???

I gdzie ona chowa te notatki?

 

(…)

Serią kolejnych dwustu sześćdziesięciu pięciu kuwet doprowadziłam do szaleństwa siebie i spektrofotomer.

Krzywa wzorcowa wyszła z wykresu, opuściła plik, ekran komputera i mknie w kierunku księżyca.

Komu, bo przecież nie mnie, przyszłoby do głowy, że bywają takie paprochy molekuł, które w czeluściach spektrofotometru odbijają od siebie światło jak ping-pongowe piłki?

 

(…)

Pół roku temu Norweski zaczął nalegać, abym przeczytała jego ulubioną książkę.

Sięgnęłam dzisiaj przy obiedzie.

– I co? I co? Prawda, że świetna? Jak akcja? Gdzie jesteś?

– Czarownica rzuca klątwę, ukradziono prosię, budowa katedry jeszcze się nie zaczęła, nadchodzi surowa zima.

– ???

– ???

– A co z dokami Londynu?

Ani słowa o dokach.

– A lotnisko?

Lotnisko?

[Może wybudują je zaraz po katedrze?]

Stąd te różnice, że czytasz ją w oryginale?

[Niewykluczone.]

 

©kaczka

17 listopada, 2008

509

Filed under: Uncategorized — kaczka @ 8:39 pm

Day 509th


 

[17 Nov 2008] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ::

 

(…)

Audyt przesunięto o kolejne dwadzieścia cztery godziny.

Przeznaczenie się nade mną znęca, czy DUŻYMI LITERAMI daje mi znaki i ostatnią szansę?

Ze stron trzystu do przeczytania zostało mi dwieście dziewięćdziesiąt jeden.  Mimochodem Studentka dopisała stron ponad dziesięć.

Bilans zero.

Powrót do punktu wyjścia.

Punkt wyjścia jest tak samo niewygodny i ciasny, jak i był dwa tygodnie temu.

Tylko włosy mam bardziej brązowe.

Za to gdzieś przy dwieście sześćdziesiątej piątej kuwecie wetkniętej w spektrofotometr i przy dwieście sześćdziesiątym piątym wyniku odczytanym na głos i odręcznie odnotowanym w tabeli, gotowa jestem przyznać, że lektura własnych dzienników laboratoryjnych nie jest jedyną i wyłączną formą odkupienia win.

Pod koniec dnia wydaję z siebie ciągi przypadkowych liczb sprawniej niż obsługa salonu bingo.

 

(…)

Podobno.

Podobno Norweski jeździ na nartach jak Alberto Tomba.

– Przez myśl mi przeszło, że mógłbym cię nauczyć, kaczko, ale…

– ?

– … ale pamiętasz, co się działo, gdy w 2005 uczyłem cię pływać?

Ja nie pamiętam.

(Zadziałał mechanizm wyparcia.)

Ale świadkowie wydarzenia na pewno.

  

(…)

Chłopcu z Katmandu urodziła się córka.

Na samym końcu sześćdziesięciogodzinnej akcji porodowej.

NHS stoi tu murem za naturą.

 

(…)

Dieta warzywna.

Dzień drugi.

Resztki cukinii i ogonki rukoli w smażonych plackach z żółtego sera.

 

©kaczka

 

 

16 listopada, 2008

508

Filed under: Uncategorized — kaczka @ 10:17 pm

Day 508th


 

[16 Nov 2008] ::MIEJSCE NA REKLAMĘ::

 

(…)

Prawie udało mi się zapomnieć o amerykańskim placku.

Tym placku, którego sekretna (aczkolwiek dostępna w sieci) receptura łączy i trwale cementuje kolejne pokolenia kobiet poślubionych Norweskoleśnym.

Placku z pamiętników Zaradnych Teutońskich Gospodyń Domowych.

Placku wyjątkowo pochopnie przyobiecanym.

 (- Co byś zjadł, Norweski?

 – Amerykański placek!

DAMN! Myślałam raczej o rolmopsach ze słoika!)

 

Norweski pamięta.

Och, jak on doskonale pamięta (!).

Masz babo placek!

Masz babo placek?

 

– … i pamiętasz o amerykańskim placku? – upewnia się Norweski z częstotliwością zegarynki.

[JAK – technicznie JAK? – JAK mogłabym zapomnieć? Dzięki lobotomii?]

– … i pamiętasz o amerykańskim placku?

– … i pamiętasz o amerykańskim placku?

– … i pamiętasz o amerykańskim placku?

– … i pamiętasz …

[JAK…???]

Pamiętam. – mówię, a głosem moim można otwierać konserwy w puszkach.

Pamiętam. – powtarzam, a głos mój łamie podkowy i wygina żelazne pogrzebacze.

Pamiętam! Już kupiłam nabiał! – Tuzin jaj od szczęśliwych wolnobieżnych kur. Litr śmietany od uśmiechniętej krowy. Masło bez depresji. – Widzę ten nabiał nawet przez zamknięte drzwi lodówki. Nie. Nie sądzę, abym w tych okolicznościach zapomniała upiec  ten amerykański placek.

To cudownie. – cieszy się Norweski szczerą, Norweskoleśną, absolutnie nieamerykańską uciechą.

Cios poniżej albo socjotechnika, bo jak można poskąpić rokokowego, amerykańskiego placka, komuś kto tak bardzo się cieszy.

A rokoko amerykańskiego placka polega na tym, że jest w nim wszystko.

(Z wdzięczności za światową promocję hamburgerów? Czy też aby sugestywnie odmalować tamtejszy dobrobyt?)

I biszkopt, i beza, i krem, i karpatka, i ekler, i polewa, i truskawki w szampanie, i róża z masła, i kawior, i Elvis Presley, i jak przypuszczam, również gwiaździsty sztandar.

Warstwami.

 

Oh, say can you see, by the dawn’s early light… jak stoję tu i piekę i trafia mnie szlag?

 

(…)

Mam tego absolutnie dosyć, Norweski. Cały nasz dobytek jest rozwleczony po krańcach Europy i nie mam nad tym żadnej kontroli.

– Ale za to przez najbliższe dziesięć lat będziemy znajdować różne rzeczy zakopane w różnych miejscach. Jak para wiewiórek.

Albo chipmunksów.

 

(…)

Dieta warzywna.

Dzień pierwszy.

Czekoladowe ciasto z cukinii.

 

©kaczka

 

Older Posts »

Blog na WordPress.com.